Najnowszy Komentarz - CIEKAWE MIEJSCE

Najbardziej znany inwestor giełdowy, Warren Buffett (93 lata) miał szereg ponadczasowych powiedzeń, które każdy inwestor powinien znać na pamięć. Jedno z najważniejszych brzmi: „dwie... Czytaj całość

„Specjaliści od długich dystansów”Wywiad 2

– Własna metodologia gry. Umiejętność szybkiej modyfikacji i dostosowania jej do zachodzących zmian. Stałe zasady, które należy stosować… – Naprawdę idzie zwariować.

Gra na giełdzie jest fascynującym procesem, to trzeba po prostu lubić. Tak jak chirurdzy lubią trwające czasem kilkanaście godzin operacje, a przecież wynik nigdy nie jest pewien. Zarówno ja, jak i mój wspólnik w Ontimie – Jacek Gaca – nie wyobrażamy sobie życia bez giełdy.

Pana wspólnicy to również dinozaury?

Jacek całe swoje życie zawodowe pracuje jako spekulant giełdowy. Znamy się od ponad ćwierć wieku. Pracowałem jako makler, gdy otwierał w moim biurze rachunek maklerski. Tak się poznaliśmy. Widziałem, jak się zachowuje. Nieźle sobie radził, mimo że był tak samo zielony w działaniach jak ja. Często spotykaliśmy się na betonie.

Gdzie?

Giełda mieściła się wówczas w dawnym gmachu KC PZPR, przy rondzie de Gaulle’a. Gdy sesja się kończyła, wszyscy schodzili na dół, czyli na beton. To było bardzo ważne, trzeba było tam być codziennie, słuchać, co mówią gracze, wyczuwać nastroje.

A może z grą na giełdzie jest jak z hazardem?

Gdy aplikowałem na kurs maklerski, testy psychologiczne wykazały, że nie nadaję się na maklera. Jestem introwertykiem i mam niski poziom akceptacji ryzyka.

Przecież kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana – zwłaszcza na giełdzie.

Oczywiście, ale najważniejsze to umiejętność unikania większych porażek poprzez kontrolę ryzyka. Jeżeli na giełdzie są sprzyjające okoliczności do zarabiania, wtedy należy angażować większy kapitał, bo wbrew pozorom, ryzyko jest wtedy niewielkie. Giełda jest dla długodystansowców, w okresach trudnych nie wolno tracić “wojska”, by w okresach dobrej koniunktury zarabiać, a nie odrabiać straty. I wcale nie chodzi o to, aby być najlepszym w sezonie. Trzeba po prostu wykorzystywać część szans, jakie daje giełda, ale przede wszystkim unikać większych porażek. To w długim okresie daje dobre rezultaty i spokojny sen. Zawsze śmieszyły mnie konkursy na najlepszego gracza, które lubią urządzać firmy forexowe, czy kiedyś gazeta “Parkiet”. Czyli masz Pan Porsche, bo zarobiłeś więcej od innych w określonym okresie.

Na moje, uczciwy deal.

Nie miałbym szans w takim konkursie, ani żaden z moich wspólników. Wręcz odwrotnie, bardzo bym się zaniepokoił, gdybym otrzymał swoje Porsche.

Dlaczego?

Jeżeli ktokolwiek traktuje giełdę jako sposób na szybki i gigantyczny zysk, to prędzej czy później skończy z ręką w nocniku. Uda się raz, dwa, a nawet dziesięć, ale na dłuższą metę nie ma szans. Nasi klienci wiedzą, że czasem tracimy, a czasem zarabiamy. To są naturalne fazy gry, tak jak dzień i noc. Jeżeli więc na 10 transakcji, mam tylko 6 wygranych, to jestem bardzo zadowolony.

Jak to?

Na stratnych transakcjach tracę mało, a na zyskownych – próbuję wycisnąć możliwie najwięcej, oczywiście przy z góry określonej kontroli ryzyka. Jak najwięcej, nie znaczy wszystko, bo to tylko iluzja. Jeżeli z danego wzrostu wyciągniemy dla nas i naszych klientów połowę albo dwie trzecie to jest to bardzo dobry rezultat.

I nie kusi Panów ten szczyt?

Gracze dzielą się na akcjoholików i gotówkoholików. Większość graczy cierpi, gdy nie ma akcji w portfelu, przecież “marnuje się gotówka”. W czasie hossy zarabiają oni więcej niż my w Ontima. Należymy do grupy gotówkoholików. Jadąc na urlop, zamykamy wcześniej ryzykowne pozycje, akcjoholik zawsze zrobi inaczej. Jednak w czasie bessy nam udaje się nie tracić, a pierwsza grupa zawsze dotkliwie uszczupla swój stan posiadania. Wynika to z bardzo szybkiego zamykania pozycji, które przestają nam się podobać. Nie czekamy, aż będzie lepiej, nie włączamy nadziei, uciekamy z małą stratą i nie pozwalamy sobie na większe porażki. Finalnie w dłuższym okresie nasze podejście jest skuteczniejsze i przede wszystkim lepsze dla zdrowia psychicznego.

Może Pan podać przykłady?

Tak było w 2015 roku, to był nasz najgorszy rok. Podejmowaliśmy oczywiście różne rynkowe działania, ale przy dotkliwej bessie, jaka panowała od maja do końca roku, przy naszym podejściu udało nam się jedynie wyjść na minimalny plus.

A rynek?

A rynek w tym czasie spadł o ponad 20 proc. Prawdziwego krachu udało mi się jednak uniknąć w 1994 roku, gdy działałem jeszcze w pojedynkę. Końcówka zwariowanej hossy 93-94 zbiegła się z debiutem Banku Śląskiego. Cena emisji była wyznaczona na 50 nowych złotych, a my wiedzieliśmy, że na wtórnym rynku akcje będą schodziły jak ciepłe bułeczki. Było jednak pewne ograniczenie – nie można było kupić więcej niż trzy akcje na osobę. I co mi z tego – myślałem. Jeździłem więc po mniejszych miejscowościach koło Warszawy i skupowałem akcje od pracowników tamtejszych oddziałów Banku Śląskiego. Oni dostawali te papiery za darmo, a ja im proponowałem cenę dwa razy wyższą od emisyjnej.

Dobre.

I tak byłem leszczem. Mój znajomy wynajmował całe autokary z żołnierzami, którzy kupowali mu te akcje. Wariactwo było tak duże, że wiedziałem, że za chwilę będzie eksplozja.

Co ma Pan na myśli?

Ludzie sprzedawali swoje biznesy i wszystkie pieniądze inwestowali w giełdę, nie mając o tym zielonego pojęcia. Handlarze ze Stadionu Dziesięciolecia przyjeżdżali do biura z plastikowymi torbami pełnymi gotówki. Gdy już portier zaczął się pytać, “co ma kupić”, zrozumiałem, że to koniec. Sprzedałem swoje akcje Banku Śląskiego na debiucie po 675 zł. Przebitka to 13 razy !! cena emisyjna. To musiał być już szczyt euforii. Wyszedłem z rynku dwie sesje przed krachem.

Triumfował Pan?

Bałem się przyznać. No może tylko pochwaliłem się Jackowi, bo tak się dziwnie złożyło, że również on zdążył sprzedać przed krachem.

Bał się Pan?

Gracze zaczęli wpadać w panikę, odbywały się straszne sceny. Ludzie cierpieli, bo tracili majątki życia, należało cierpieć wraz z nimi. Proszę pamiętać, że wówczas obowiązywała jedna cena dnia, ale nie dochodziło do transakcji, jak wszyscy chcieli jedynie sprzedać. To była klasyczna panika. Cena codziennie była obniżana o 10 proc., ale i tak nie można było sprzedać. Do transakcji doszło dopiero 70 procent niżej. Ci, którzy używali kredytów, byli bankrutami. Pamiętam jak jeden spekulant chodził i krzyczał po Nowogrodzkiej: “Ludzie, nie sprzedawajcie akcji, sami sobie robicie krzywdę”! Po czym szedł do biura maklerskiego i sam wystawiał zlecenie sprzedaży całego portfela.

Tak kończą ostrzy gracze?

W latach 90-tych było głośno o pewnym polskim spekulancie. Nie schodził z pierwszych stron branżowych gazet, udzielał wywiadów, bywał w telewizji. Na giełdzie zarobił ogromne pieniądze, dziesiątki milionów złotych. Pewnego dnia ostra gra obróciła się przeciwko niemu, stracił wszystko. Spotkałem go w 2000 roku w jednym z biur maklerskich. Grał jednym kontraktem terminowym, malutką kwotą i trzęsącymi się rękoma składał zlecenie. Takich smutnych historii jest więcej. Jedna z nich przydarzyła się graczowi, którego uważałem za guru, często podziwiałem jego zagrania. Grał bardzo ostro, udało mu się zbudować bardzo duży kapitał. Nie tak dawno stracił wszystko na jednej transakcji. Majątek, który gromadził całe życie. Nie wiem, co nim kierowało? Może miał to być złoty strzał przed emeryturą.

Co z nim się dzieje teraz?

Postradał zmysły, nie potrafi funkcjonować.

"Do przerwy 0:1"

Do każdej transakcji trzeba się jak najlepiej przygotować i zaplanować strategię na każdy “mecz”.
Ostateczny wynik i tak poznamy po końcowym gwizdku, bo w czasie meczu (roku) wszystko może się zdarzyć.